31 sierpnia 2016

Grobla Olbrzyma

Na samej północy Irlandii miejscowy olbrzym Finn McCool chcąc przedostać się do Szkocji zbudował groblę. Składa się ona z bardzo ciasno ułożonych kolumn bazaltowych. Regularność sześciokątnych kamieni daje wrażenie jakby były rzeczywiście wykonane ręką ludzką.

Formacja powstała podczas erupcji wulkanu 50 - 60 milionów lat temu. Sięga w morze prawie 200 metrów. Cud natury wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.




Bilet wstępu obejmuje również pozostałe formacje znajdujące się na ścieżce, np.: But Olbrzyma, Organy czy Schody Pasterza.



Niedaleko wybrzeża z groblą między brzegiem a pobliską skalistą wyspą rozwieszono most linowy.
Carrick-a-Rede Rope Bridge ma 20 metrów długości i wisi 30 metrów nad rozbijającymi się o skalisty brzeg falami. Przejście tylko dla fanów mocnych wrażeń!






Praktycznie:
- Giant's Causeway leży 1,5 h drogi autem z Belfastu
- film animowany z legendą o olbrzymie i jego szkockim przeciwniku można obejrzeć w muzeum znajdującym się przy wejściu na ścieżkę prowadzącą do grobli
- koszt biletu wstępu na Giant's Causeway: 9 £ - tańsze bilety przy zakupie on-line
- wejście na ścieżkę do Carrick-a-Rede Rope Bridge: 6 £

29 sierpnia 2016

Jeepem po Udawalawe National Park

Safari w Udawalawe National Park to propozycja dla osób kochających przebywać blisko natury. Na niewielkiej Sri Lance znajduje się sporo Parków Narodowych z mnóstwem dzikiej zwierzyny i ptactwa – raj dla miłośników przyrody!
Najbardziej znanym parkiem na Sri Lance jest Yala – jest też największy i występują w nim naprawdę rzadkie gatunki zwierząt, np. lamparty (trzeba mieć duże szczęście, żeby spotkać te drapieżne koty). Podobno w Yala często bywa naprawdę tłoczno, dlatego zdecydowaliśmy się pojechać do Parku Udawalawe. Był on też położony nieco bliżej naszego punktu startowego – pięknego Nuwara Eliya, który także doczeka się osobnego wpisu.

Zwiedzanie Udawalawe zaplanowaliśmy na bardzo wczesne godziny poranne. Zatrzymaliśmy się w małej wiosce sąsiadującej z Udawalawe. Umówiliśmy się z kierowcą tuk-tuka na cenę i godzinę przejazdu. Następnego dnia wstaliśmy przed świtem, spakowaliśmy plecaki i wyszliśmy na ciemną ulicę, w umówione miejsce. Nasz kierowca spóźnił się kilka minut, co dodało dodatkowych wrażeń naszej wyprawie. Zastanawialiśmy się czy przyjedzie, co zrobimy, jeśli nie przyjedzie (na zewnątrz było naprawdę ciemno). Na szczęście po kilku minutach na horyzoncie pojawiło się światełko naszego tuk-tuka – uff! :)

W parku byliśmy ok. godziny 6:00. O 6:20 mieliśmy już bilety. Cena za osobę to 50 zł, do tego trzeba doliczyć cenę jeepa, przewodnika i dodatkowe opłaty, np. napiwki. W sumie za 3 osoby zapłaciliśmy 210 zł. Objazd po parku na odkrytej pace jeepa trwał ok. 4 h. Zobaczyliśmy mnóstwo zwierząt, np. słonie, krokodyle, dławigady indyjskie, pawie indyjskie, bawoły, wojownika indyjskiego, jelenie, czaple, papugi i wiele, wiele innych. Niektóre (np. stada słoni) widzieliśmy naprawdę bardzo, bardzo blisko. Mieliśmy świetnego przewodnika, który pokazywał nam zakamuflowane zwierzaki, opowiadał o nich i był bardzo miły. A wiecie jak kontaktował się z kierowcą? Pukał dwa razy małym kamyczkiem w metalowe rurki naczepy jeepa – to znak dla kierowcy, że ma się zatrzymać :) Oj zatrzymywał się wiele razy! A przewodnik wybierał ciekawe, mało uczęszczane trasy.
Przygoda godna polecenia!













Warto wiedzieć:
- wybierz się do parku najwcześniej jak to możliwe, po pierwsze: unikniesz tłumów; po drugie: będziesz miał większy wybór jeepów; po trzecie: rano zwierzyna jest jeszcze całkiem aktywna, bo w godzinach południowych chowa się przed słońcem i woli uciąć sobie drzemkę, niż pokazać się turyście;
- niepisaną zasadą jest wręczenie napiwku przewodnikowi – gość robi kawał dobrej roboty, dlatego jest to zwyczaj jak najbardziej OK.
- delektuj się widokiem zwierząt żyjących na wolności – to naprawdę milion razy lepsze niż wizyta w ZOO, czy jazda na skutym łańcuchami słoniu
- z jeepa nie wolno wychodzić – nawet nie myśl o tym i nie próbuj. Przewodnik wie, kiedy słonie tolerują naszą obecność i jak długo i blisko możemy się zatrzymać przy stadzie




21 sierpnia 2016

Starożytny Volubilis

Deszczowa, zimna pogoda nadała temu miejscu dodatkowego uroku. Będąc w Maroko warto zwiedzić ruiny starożytnego miasta. Volubilis wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W dodatku znajduje się blisko innych ciekawych dla turystów miast (oddalone jest o ok. 30 km od Meknes, o którym napiszemy innym razem).

Volubilis to ruiny domów mieszkalnych, świątyń, term, a także murów obronnych, łuku triumfalnego i kapitolu. W niektórych miejscach zachowały się piękne mozaiki.





Mozaika "Diana w kąpieli". Znajduje się ona w Domu Wenus. Podobno bogini Diana tak bardzo zdenerwowała się na myśliwego Akteona, który zobaczył ją w kąpieli, że postanowiła zamienić go w jelenia. W ten sposób Akteon musiał uciekać przed własnymi psami.



Ośmiometrowy łuk triumfalny pierwotnie wybudowany w 217 roku na cześć cesarza Karakalli z afrykańskiej dynastii Sewerów.

W najwyższej części miasta, niedaleko Domu Orfeusza stoi Kapitol poświęcony najważniejszym bóstwom:

Bazylika - miejsce spotkań sakralnych, a także zgromadzeń lokalnego senatu i sądu:

16 sierpnia 2016

Masala Czaj

Zapraszamy na indyjską herbatę pitą najlepiej z samego rana na indyjskiej ulicy.

Skład tego popularnego napoju to przede wszystkim: czarna, zwykła herbata, cukier i mleko oraz dodatki takie jak:
+ cynamon,
+ kardamon,
+ pieprz,
+ imbir,
+ trawa cytrynowa


Tak się robi i podaje czaj masala w Hajdarabad:
Na ulicy stoisko z czajem
Przeważnie czaj pije się w małych, szklanych kubeczkach, ale można i z porcelany

 
Może się przydać:
- czaj na ulicy w Indiach jest bardzo popularny, mieliśmy wrażenie, że wszyscy go piją, od dzieciaków po dziadków;
- cena jednej szklaneczki waha się od 6 do 15 rupii indyjskich, czyli od 35 gr do 90 gr
- czaj jest (bardzo) słodkim napojem

13 sierpnia 2016

Chiński makaron najlepszy... w Yangshuo w zajezdni

Naganiacze, naganiacze, naganiacze - jest ich tu pełno. Zapraszają na wycieczki, łódką, do jaskiń i grot. Zgodzisz się i pani naganiaczka podprowadzi cię do odpowiedniego busa i wycieczkę masz już zaklepaną.


Spacerujemy po miejscowości wciśniętej w spiczaste skały. Klimat jest fajny. Tylko co krok łapie cię naganiaczka, ma mapkę, zdjęcia, ulotki - no super oferta! Tylko brać. Tylko że my już głodni jesteśmy i szukamy fajnego miejsca z jedzeniem. A może by tak pani nam podpowiedziała, gdzie tu można DOBRZE i TANIO zjeść? - My wysłuchamy pani super oferty, tylko najpierw niech nam pani powie, gdzie można smacznie zjeść.

Bingo! Przemiła pani zaprowadziła nas w zakątki, gdzie żaden turysta sam nie trafiłby nigdy w życiu, do miejsca gdzie stołuje się ona i jej 20 koleżanek - naganiaczek. Miejscówka wciśnięta między zajezdnię autobusową i zaplecza kilku restauracji.
Brak menu, brak cennika, na chodniku stoi pani, która ma butlę gazową, wok, kilka produktów i smaży makaron. Bierzemy :) Dogadujemy się na migi. Już wiemy, która przyprawa pali jak diabli, pokazujemy więc, żeby dodała jej tylko trochę.
 
Tym oto sposobem trafił nam się najlepszy makaron, jaki jedliśmy w Chinach. Oczywiście drugiego dnia przyszliśmy dokładnie w to samo miejsce i poprosiliśmy to samo super-pyszne danie :)

Aha, i wiecie co się okazało? Wypatrzyliśmy, że ta nasza pani gotowała również dla restauracji, gdzie turyści mieli menu i cennik i klimatyzowane pomieszczenie.

Produkty:



W tle widać panie naganiaczki. W przerwie jedzą pyszny makaron i grają w karty :)



Może się przydać:
- jeśli nie lubisz bardzo ostrych potraw poproś "lekko pikantne" - na pewno będziesz zadowolony - będzie PIKANTNIE i ostro, ale dasz radę zjeść. Oryginał byłby chyba żywym ogniem nie do przełknięcia.
- staramy się jeść tam, gdzie jedzą lokalni i gdzie jest duży ruch. To znak że jedzenie jest dobre, świeże i tanie. Unikamy restauracji zrobionych na błysk dla turystów z menu i cennikiem. W takich miejscach jedzenie jest przeważnie droższe, a niekoniecznie lepsze.
- przepis na chińskie danie z makaronem

12 sierpnia 2016

4 godziny czy 4 pm?

- Niech Pan przyjedzie po nas ZA 4 GODZINY. - 4? Dobra, dobra - pokiwał głową i odpłynął. Zadowoleni poszliśmy zwiedzać nową wyspę.

Ok, dotarliśmy na farmę jeleni. Łatwo nie było, ale że leżenie plackiem na plaży nie do końca nas bawi, to postanowimy przespacerować się z południa wyspy Koh Mak do jej północno-wschodniej części, a stamtąd złapać już tylko jakąś łódkę i dopłynąć na Koh Kradad – małą wysepkę, która jest swoistą farmą jeleni.
Spacer zajął nam kilka godzin. Na szczęście trafiła się podwózka na pace starego traktora. Zabrał nas lokals, który jechał na plantację kauczukową.
Podwózka, dzięki której zaoszczędziliśmy godzinę marszu :)
Z brzegu wyspy widzieliśmy nasz cel. Wiedzieliśmy, że na pewno zaraz podpłynie jakaś łódka i zabierze nas do oddalonej o ok. 1 może 2 km małej wyspy ze stadem jeleni. Tak też było. Targowanie się o cenę przejazdu w 2 strony nie było łatwe, bo i nie było w pobliżu żadnej konkurencji. Angielski naszego rozmówcy też kulał, więc warunki do negocjacji nie były sprzyjające.

Stwierdziliśmy, że na zwiedzanie wystarczą nam 4 godziny, czyli ok. godziny 13 powinniśmy wrócić na naszą wyspę. Umówiliśmy się na 4 godziny i poszliśmy zwiedzać nowy teren.
Na wstępie opłata. Spacer - taniej. Wypożyczenie rowerów - drożej. Średniomiła pani informuje nas, że to prywatna wyspa i bez opłaty nie wejdziemy. Ok., płacimy.

2 kroki w głąb wyspy i już widzimy pierwsze jelenie! No dobra, wielkością przypominają nasze polskie sarny, ale na głowie noszą okazałe poroża. Przyjmijmy więc, że to tajlandzkie jelenie.
Kurczę, ale one w ogóle się nas nie boją. Szok. Chodzą sobie gdzie się im żywnie podoba. Nie uciekają przed człowiekiem. Zupełnie jakbyśmy weszli na podwórko z luźno biegającymi psami. Ciekawe doświadczenie.

Zatrzymujemy się przy stercie kokosów - plony zebrane z wyspy. No i taśma produkcyjna: rozłupywanie, suszenie, oddzielanie miąższu od łupiny. A przy tym wszystkim oczywiście jelenie. Podgryzają czasem kokosy. Przyglądają się pracującym ludziom.






 

Idziemy dalej. Wyspa jest płaska. Drzew kokosowych nie ma za wiele. Jest godzina 11, słońce wysoko, brak cienia - patelnia. Co chwila przez piaszczystą drogę przebiegają jelenie. Zatrzymują się w małych zaroślach - tam mają odrobinę cienia. Turystów na tej wyspie nie spotkaliśmy zbyt wielu. Dochodzimy do brzegu. Pusta plaża, trochę dzika, z poprzewracanymi drzewami kokosowymi. Robimy długi spacer. Trafiamy na miejsce przyszłej inwestycji - kilka małych domków w budowie szykowanych dla turystów. Na środku „osiedla” kwitnące rośliny - mini ogródek. A w ogródku oczywiście... jelenie. Są wszędzie!
Idziemy dalej. Za chwilę wybije godzina 13 - umówiona pora odbioru. Trafiamy jeszcze na przepiękną plażę. Tzn. byłaby przepiękna, bo kolor wody nas urzekł, krajobraz fantastyczny, tylko że na plaży leży milion śmieci! Istne wysypisko! Wszystko czego dusza zapragnie: żarówki, klapki, butelki, plastik, szkło – to na pewno skarby przywiane z okolicznych wysp lub wyrzucone w morze z pokładów statków. Wiecie jak smutno nam się zrobiło? Nikt tu jeszcze nie sprząta, bo nie ma turystów. Będą, to pewnie zaczną się porządki. Ale po ilości tych śmieci widać, jak przyroda cierpi z powodu rozwiniętej turystyki. Oj, smutne to!








Dochodzimy do portu. Za chwilę będzie 13, za chwilę przyjedzie umówiona łódka. Fajnie, bo już jesteśmy zmęczeni, zapasy wody nam się skończyły, miło byłoby już zjeść obiad na naszej wyspie, odpocząć w cieniu.

13:15 - dobra spóźnia się trochę. Zaraz przyjedzie.
13:30 - kurcze, czemu go nie ma? Zapomniał?
13:45 - o jest huśtawka, dla zabicia czasu trochę się pohuśtamy.
14:00 - dobra, chyba jednak nie przyjedzie. Machamy w stronę wyspy. Może nas ktoś zobaczy. A może by tak przepłynąć wpław? Przecież 1 - 2 km to nie dużo. Nie mamy ze sobą plecaków. Cienkie ubranie – strój idealny do pływania. Halo? Ale zmęczeni już jesteśmy. I nie wiemy, co kryje ta woda. Dobra, nie płyniemy, bo to może niebezpieczne i głupie.
14:30 - kurczę, chcemy do domu! Spadek formy psychicznej i fizycznej. Obiadu u właścicieli wyspy dla zasady nie zjemy - byli niemili.
15:00 - przypływa łódź z innymi turystami. Iskierka nadziei. Targujemy cenę. Dobra, wracamy w szybkim jak strzała pontonie.
15:10 - dochodzenie ze zdziwionym „naszym” panem. – Co jest? Wy JUŻ tu? Przecież miałem was odebrać o 4?!


Pamiętaj:
- Gdy lokalni słabo mówią po angielsku, najlepiej kilka razy upewnić się, że dobrze się dogadaliśmy. Chyba kartka i długopis są najlepszymi pomocami w konwersacjach.
- Na wyspę Koh Kradad weź czapkę, kapelusz i dużo wody.
- Naszykuj się na bilet wstępu. Rowerowa opcja też jest ok - wyspa przystosowana jest do jazdy na rowerze. Więcej zobaczysz, mniej się zmęczysz.